Alternatywna rzeczywistość
Zdecydowana większość osób zainteresowanych pierwszoosobowymi strzelankami wie, czym dla tego gatunku był wydany w 1992 roku Wolfenstein 3D. To jedna z tych gier, które bez cienia przesady można nazwać legendarnymi. To po prostu prekursor pierwszoosobowych gier akcji, jakie znamy dzisiaj, kropka. Przez dwadzieścia lat od czasu pierwszego, trójwymiarowego Wolfensteina zmieniało się mnóstwo rzeczy, w tym silnik, wydawca, studio, ale trzon rozgrywki zawsze pozostawał ten sam, ku uciesze graczy. Nic dziwnego, bo jest tak dobry, że można by go eksploatować niemalże w nieskończoność. Sami rozumiecie: likwidowanie nazistów raczej nigdy się nie nudzi, w każdym razie nie mnie.
Wolfenstein to również jedna z tych serii, w których każda część jest przynajmniej dobra. Stworzony przez załogę Gray Matter (vel Xatrix) Return To Castle Wolfenstein był w swoim czasie wręcz znakomity. Jego następca, znany po prostu jako Wolfenstein, zrodził się w biurach studia Raven Software, które ma na koncie między innymi takie legendy jak Hexen II. Co prawda w porównaniu z poprzednikiem dużego zamieszania nie wywołał, lecz nasze redakcyjne gremium zgodziło się, że jest to tytuł udany, wart zainteresowania, zapewniający masę frajdy. Minęło kilka lat, marka trafiła w ręce Bethesda Software. Ale ten wydawca, zamiast zlecić kolejną część przygód agenta Blazkowicza załodze Raven Software, postanowił wykorzystać potencjał drzemiący w nowo powstałym studiu MachineGames. To jednak nie są nowicjusze. Kilku z nich pracowało przez lata w Starbreeze Studios, między innymi nad wyjątkowo klimatycznymi grami Darkness oraz The Chronicles of Riddick. Dlatego pokładałem niemałe nadzieje w najnowszej części serii Wolfenstein już w momencie, gdy stało się jasne, kto się za nią zabrał.
Akcja Wolfenstein: The New Order dzieje się w trzy lata po wydarzeniach z poprzedniej części serii. Gracz po raz kolejny wciela się w amerykańskiego agenta pracującego dla OSA (ang. Office of Secret Actions), legendarnego Williama „B.J.” Blazkowicza. Naziści w niewyjaśnionych okolicznościach zdobyli technologię, dzięki której osiągnęli znaczną przewagę w walce. Główny bohater wraz z kilkoma koleżkami starają się wedrzeć do nazistowskiej fortecy i pokrzyżować plany wroga. Niestety, zostają pojmani. Co prawda Blazkowiczowi resztką sił udaje się ujść z życiem, ale trafia z deszczu pod rynnę. W okolicznościach, których tutaj nie zdradzę, staje się na szesnaście lat dosłownie warzywem: jest przykuty do fotela gdzieś w polskiej wsi. Dochodzi do siebie dopiero w roku 1960 i z nieukrywanym przerażeniem dowiaduje się, że naziści wygrali wojnę. Dla formalności nadmienię jedynie, że jest to dla niego scenariusz nie do przyjęcia. Pora zakasać rękawy, odszukać ruch oporu, o ile takowy istnieje, i naprawić świat.
„Gdzieś ty się podziewał, Blazkowicz?”
Wolfenstein: The New Order to pierwszoosobowa gra akcji należąca do tego samego gatunku co poprzednie części serii. Rozgrywka sprowadza się zatem do jednego: prucia do wroga ze wszystkiego, co tylko jest pod ręką, i parcia do przodu. Nie będzie zatem żadnym zaskoczeniem, przynajmniej dla większości z Was, wiadomość, że zabawa to odmóżdżająca, lecz bardzo satysfakcjonująca sieczka. Kto oczekiwał czegoś więcej, srogo się zawiedzie. Jednakże The New Order ma całkiem sporo do zaoferowania, nawet pomimo prostoty i braku innowacji. Główny bohater nazywa się tak samo, ale widać po nim, że twórcom gry zależało na tym, by możliwie zbliżyć go do oryginału. Tamten składa się z dosłownie kilku pikseli na krzyż, lecz gdy patrzy się na miniaturę na pasku HUD w pierwszej grze z serii, a następnie na twarz Blazkowicza w The New Order... cóż, nie sposób nie zauważyć podobieństwa, co niezmiernie cieszy.
Po raz pierwszy gracz poznaje Blazkowicza bliżej. W Return to Castle Wolfenstein był niemową, a w następcy z 2009 roku – typowym amerykańskim bohaterem, który z każdej opresji wychodzi cało, a przy okazji z wyglądu niewiele ma wspólnego z oryginałem. Konwencja tamtej gry bardziej pasowała do filmów o przygodach Indiany Jonesa. Co prawda nic w tym złego, Blazkowicz sprzed blisko pięciu lat naprawdę dał się lubić, ale do pięt nie dorasta temu obecnemu. The New Order pod wieloma względami zdecydowanie bliżej do Bękartów wojny. W porównaniu z poprzednimi częściami serii to gra wyjątkowo posępna, nie tak znowu płytka, jak z początku mogłoby się wydawać. W końcu realia są nieciekawe, skoro naziści wygrali wojnę i wprowadzili swój porządek, a gracz stanowi opozycję. Cóż, musi mieć pod górkę bardziej niż dotychczas i to się udało twórcom The New Order osiągnąć. Widać, że zależało im na stworzeniu specyficznej atmosfery, poczucia zagrożenia, a często również beznadziei. Gra jest nadspodziewanie klimatyczna, miejscami ciężka w odbiorze, a miejscami wręcz zabawna... i to są bardzo mocne strony The New Order. Szeroko pojęta nastrojowość świetnie się komponuje z akcją i nie odnosi się wrażenia, że którykolwiek element został wstawiony na siłę – całość jest spójna i niewymuszona. Gracz płynie z prądem, chłonie niczym gąbka akcję oraz nie taką znowu wyszukaną, ale przyzwoitą fabułę.
Nowy Blazkowicz odstawia kilka tanich filmowych sztuczek, lecz jest to postać nieprzerysowana, dająca się lubić w całej rozciągłości. Nie chcę zdradzać szczegółów, w każdym razie szybko się przekonujemy, że nie miał łatwo. W końcu obudzenie się z letargu po kilkunastu latach tylko po to, by się dowiedzieć, że ci źli wygrali, z pewnością nie jest przyjemnym doświadczeniem. Jednakże czasu nie traci, scena w piwnicy z piłą mechaniczną w ręku i pewnym Niemiaszkiem przywiązanym do krzesła robią swoje. Da się też odczuć, że Blazkowicz to nie żadna bezlitosna, niema machina bojowa, ale żołnierz. Jak najbardziej wymiatacz, w dodatku skupiony na likwidowaniu nazistów, a jednak człowiek, w dodatku mówiący więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Wspominam o tym wszystkim dlatego, że w grze jest naprawdę sporo przerywników filmowych, mocno okraszonych liniami dialogowymi. Te zaś są naprawdę przyzwoite. Spodziewałem się gadki o heroizmie, walce o słuszną sprawę i tym podobnych, a zamiast tego twórcy gry zaserwowali nam czarny humor przyozdobiony wulgaryzmami. Rozmowy postaci bywają przezabawne. Nie słychać w ich głosach patosu, desperacji i innych takich, są za to chamskie docinki, wspominanie przeszłości, normalne rozmowy. Gdy w całość poskłada się alternatywną rzeczywistość, oprawę muzyczną oraz naprawdę przyzwoite dialogi, okazuje się, że atmosfera w The New Order faktycznie przypomina produkcje Quentina Tarantino. Sytuacyjny, czarny humor momentami naprawdę bawi.
„Strzelałem, dźgałem i dusiłem nazioli”
Akcja rozgrywa się w kilku miejscach. Graczowi przyjdzie zwiedzić całą masę opuszczonych baz, laboratoriów, więzień, zamków i innych takich. Są to głównie zamknięte obszary. Trafi nawet do więzienia, a to nie koniec atrakcji, zaręczam. Poziomy są zróżnicowane, spójne i zazwyczaj liniowe, trafiają się jednak drogi alternatywne. Występuje również backtracking, ale w ilości jak najbardziej do przyjęcia. Czasem trzeba odszukać jakiś przedmiot i powrócić do uprzednio zamkniętych drzwi. Wyjąwszy takie sytuacje gracz jest prowadzony za rękę. Coby się nie zgubił, ma też dostęp do map, przy czym niektóre musi wcześniej odszukać, choć wraz z eksploracją zostają mu odsłonięte. W The New Order wprowadzono też element skradania, a wszędzie tam, gdzie sprawy można załatwić po cichu, dróg jest kilka. To nowość w serii, skądinąd ciekawe urozmaicenie zabawy. Blazkowicz to rozrabiaka, ale ponieważ jest sam przeciwko całemu światu... cóż, są sytuacje, kiedy bardziej opłaca się pozostać niewykrytym. Zaopatrzony w kozik, lubuje się w zakradaniu do nazistów od tyłu i wbijaniu im ostrza aż po jelec pod żebro, w szyję, czoło, pod brodę, w ucho, plecy czy udo, tylko po to, by na sam koniec się upewnić, że delikwent już zszedł, skręcając mu kark. Tych animacji jest naprawdę sporo, wszystkich nie wymieniłem, lecz jedno jest pewne: Blazkowicz to stuprocentowy rzeźnik, nieoszczędzający nikogo.
Dostępny arsenał podzielono zależnie od epoki. Gracz ma inne zabawki do dyspozycji na początku lat czterdziestych, a innymi, bardziej futurystycznymi, posługuje się blisko dwie dekady później. To drobnostka, ale cieszy. Widać, że twórcom chciało się dopracować takie rzeczy, i chwała im za to. Arsenał jest dość bogaty, choć w sporej części standardowy. Składają się na niego: pistolet, kilka karabinów automatycznych oraz jeden snajperski, dwie strzelby, broń energetyczna i przecinak do drutu w jednym plus granaty. Każdą z pukawek da się ulepszać, lecz w odróżnieniu od poprzedniej części serii tym razem trzeba paczki z nimi odszukać samodzielnie. Nowością jest możliwość noszenia przy sobie dwóch giwer tego samego typu w tym samym czasie i strzelania z nich naprzemiennie. Gdy każda ręka dzierży strzelbę, żaden robot nie ma szans w półdystansie i taka jatka bawi jak mało która. Blazkowicz może też pobiec, a następnie wykonać ślizg, oczywiście cały czas strzelając. To hollywoodzka zagrywka, ale jakże pasująca do ogólnie przerysowanej, pastiszowej konwencji gry.
Pojawił się też system „perków”. Jest kilka gałęzi rozwoju, których odblokowanie skutkuje zwiększeniem się pojemności magazynków konkretnej grupy broni, możliwością szybszego przemieszczania się w parterze i tym podobnymi. Każda wymaga, by wykonać określone zadanie, na przykład zasztyletować kilkudziesięciu wrogów, pozostając niewykrytym, albo porównywalną liczbę trafić w głowę. To ciekawy element, sprawiający, że chce się często kombinować.
Przeciwników nie zabrakło. Gra jest utrzymana w konwencji retro-sci-fi, a zatem pomimo tego, że jest rok 1960, świat wygląda pod wieloma względami dość futurystycznie. Niemcy eksperymentowali z nietypowymi rozwiązaniami bojowymi, próbowali usprawniać żołnierzy medykamentami oraz implantami, bawili się też w okultyzm, a wszystko to w poszukiwaniu wunderwaffe. Co prawda wątku mistycznego w The New Order nie ma, ale zamiast tego po ulicach kroczą ciężkie machiny bojowe, wszystkie samochody są opancerzone, psy mają specjalne stalowe wszczepy, a żołnierze są przyodziani od stóp do głów w pancerze z plecakami, w których znajdują się najpewniej jakieś duże baterie. Świat, w którym naziści wygrali wojnę, jest pod tym względem wyjątkowo malowniczy, różnorodny, a także spójny.
Walka daje masę frajdy, do tego stopnia, że niektóre starcia powtarza się po kilka razy, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności. Nie przesadzam, nawet weterani mogą się zdziwić, gdy nagle z ponad setki punktów „życia” i pancerza pozostanie im kilkanaście tego pierwszego, choć walczyli z zaledwie jednym żołnierzem z towarzyszącym mu psem. Co ciekawe, twórcy The New Order odeszli od pomysłu samoregenerującego się zdrowia: powróciły apteczki, jedzenie i tym podobne – to za ich pomocą Blazkowicz uzupełnia swoje siły witalne. O ile potyczka na dalekim dystansie szczególnie nie boli, o tyle dosłownie dwie serie z bliska wystarczą, by odesłać go do krainy wiecznych łowów. Stosowna porcja porządnych narzędzi mordu, przeciwników i ogólnie płynność oraz tempo zabawy sprawiają, że The New Order to naprawdę wciągająca gra i wcale nie taka krótka, bo na jej ukończenie potrzeba około dwunastu godzin.
Platforma testowa
Oto podzespoły komputera, który posłużył mi do przetestowania gry Wolfenstein: The New Order:
Model | Dostarczył | |
---|---|---|
Procesor | Intel Core i5-2500K | www.intel.pl |
Płyta główna | Asus Maximus IV Gene-Z | pl.asus.com |
Pamięć | 2 × 8 GB Corsair Vengeance Pro Series 240 MHz C10 | www.corsair.com |
Karta graficzna | Asus GeForce GTX 780 DirectCU II OC | pl.asus.com |
Zasilacz | Enermax Revolution 1250 W | www.enermax.com |
Schładzacz procesora | Prolimatech Armageddon | www.prolimatech.com |
Wentylatory | 2 × Noctua NF-P14 FLX | www.noctua.at |
Karta dźwiękowa | Asus Xonar Xense | pl.asus.com |
Nośnik systemowy | Corsair Neutron GTX 240 GB | www.corsair.com |
Nośnik na gry | Samsung HD503HI 500 GB | www.samsung.com |
Monitor | NEC PA241W | www.nec-display-solutions.com |
Obudowa | Corsair Graphite 600T | www.corsair.com |
Mysz | SteelSeries Sensei | steelseries.com |
Klawiatura | Corsair K95 | www.corsair.com |
Podkładka | SteelSeries l-2 | steelseries.com |
Stolik | Rogoz Audio 3QB3 | rogoz-audio.nazwa.pl |
DAC | NuForce DAC-9 | www.nuforce.com |
Słuchawki | Creative Aurvana Live! |
Grafika i dźwięk
Wykorzystany w Wolfenstein: The New Order silnik nie jest żadnym zaskoczeniem. Narzędzia stworzone pod kierownictwem Johna Carmacka to też jedna z wizytówek serii. Tym razem wybór padł, a jakże, na id Tech 5, co wiąże się z kilkoma następstwami. Przede wszystkim widać, że silnik nie radzi sobie szczególnie dobrze z zapewnieniem interaktywności i szczegółowości otoczenia w dużych obszarach. Z pewnością nie tak dobrze jak narzędzia CryTeka. Tak było w przypadku Rage, nawet pomimo otwartości świata tej gry, a w Wolfenstein: The New Order historia się powtarza. id Tech 5 jest gwarantem surowej i sterylnej grafiki, która świetnie się sprawdza podczas eksplorowania starych baz badawczych, laboratoriów, podziemnych bunkrów i tym podobnych, czyli raczej ciasnych pomieszczeń o specyficznym, surowym wystroju. Ponieważ w Wolfenstein: The New Order takich miejsc nie brakuje, rezultat jest zadowalający. Choć trzeba mieć na uwadze znikomą interaktywność tej gry: jedynie niektóre szyby oraz fragmenty elewacji dadzą się demolować. Jednym wygląd gry się spodoba, innym nie. Z pewnością nie zabraknie osób, które uznają ją za wizualnie przestarzałą, i poniekąd będą miały rację.
W kwestiach czysto technicznych jest tak, jak być powinno. Widać promienie słońca, świetną głębię ostrości, efekty HDR i tym podobne. Ale rzucają się też w oczy rzeczy, które świadczą o tym, że Wolfenstein: The New Order powstawał z myślą głównie o konsolach. Zastanawiająca jest liczba wielokątów przypadających na niektóre obiekty. Wizytówką id Tech 5 jest rendering twarzy: niektóre naprawdę robią wrażenie (stąd tyle ich w galerii), zarówno mimiką, jak i szczegółowością. Co innego na przykład włosy: te zazwyczaj są bardzo statyczne, wyglądają przeciętnie, a nawet słabo, co bardzo mocno kontrastuje z resztą. Daleko im choćby do efektów użycia techniki TressFX. Podobnie jest z przeciwnikami. Psy bojowe i żołnierze wyglądają naprawdę nieźle: sporo na nich krągłości, mocap też jest niczego sobie. Natomiast potężne machiny nazistów to ich przeciwieństwo. Często widać po nich, że są zlepkiem dosłownie kilku wielokątów powleczonych niskiej jakości teksturami. To samo dotyczy całej gamy pozostałych obiektów, od budynków po przedmioty codziennego użytku. Oświetlenie też na pierwszy rzut oka robi bardzo dobre wrażenie, zwłaszcza na twarzach, jednak po chwili gracz się przekonuje, że cała reszta jest wyjątkowo statyczna. Trochę to niedzisiejsze.
Wolfenstein: The New Order jest pełen graficznych sprzeczności. Można to podciągnąć pod specyfikę silników Johna Carmacka, na wielu płaszczyznach do siebie podobnych, lub uzasadnić ich niedopracowaniem, choć rezultat to również mniejsze wymagania co do sprzętu.
Co innego oprawa dźwiękowa. Tutaj Wolfenstein: The New Order bardzo pozytywnie zaskakuje. Na potrzeby gry powołano do życia wirtualną firmę o nazwie Neumond Recording Company, która oferuje całą listę szlagierów niczym prosto z epoki. To składanka melodyjnych, często folkowych kawałków, oczywiście w języku niemieckim, jakby żywcem wziętych z filmów Quentina Tarantino. To doskonale pasuje do klimatu – kto lubi filmy tego reżysera, z pewnością wie, co mam na myśli. Oprócz nich jest sporo ciężkiego, elektronicznego grania, które brzmi na tyle dobrze, że z chęcią posłuchałbym niektórych utworów poza grą. Ponownie przypomniały mi się Bękarty wojny...
Galeria
„And we will kill Nazis!”
Po najnowszej grze załogi odpowiedzialnej między innymi za Kroniki Riddicka oraz Darkness spodziewałem się przede wszystkim klimatu wylewającego się z monitora. Chciałem, żeby był ciężki, z pewną dozą czarnego humoru i bez pierwiastka przesadnego amerykańskiego bohaterstwa, bo Blazkowicza od tej strony już poznałem. Teraz chciałem, by to była postać nieco bardziej autentyczna, stonowana. Ponieważ nie jest leszczem, wiedziałem, że w grze nie zabraknie momentów heroicznych, krwawych, pompatycznych, ale szczerze liczyłem na to, że jej twórcy odpowiednio zrównoważą środki budujące nastrój, i dokładnie to dostałem. Realia, w których naziści zdobywają władzę nad światem, zostały oddane po mistrzowsku. Jest szarość, poczucie zagrożenia oraz militarny sznyt i ordnung, a Blazkowicz jest bardziej autentyczny i budzi większą sympatię, niż kiedykolwiek przedtem.
The New Order nie wnosi do gatunku zupełnie nic nowego, ale pomimo wszędobylskiej prostoty i oklepanych schematów rozgrywka jest wyjątkowo satysfakcjonująca. Zadbano o drobiazgi: kilka alternatywnych dróg tu i ówdzie, system „perków”, ciekawe miejsca, możliwość naparzania z dwóch broni jednocześnie, elementy skradankowe i tak dalej. Tak naprawdę najpoważniejszą wadą gry jest brak trybu wieloosobowego. Takie produkcje po prostu muszą go mieć, bo realia, bronie oraz ogólnie mechanika gry aż się o to proszą. Już nie wspominając o tym, że wieloosobowa sieczka znacznie wydłużyłaby pobyt w wirtualnym świecie. Oprócz tego niedopatrzenia jest kilka pomniejszych, między innymi straszące miejscami kiepskie tekstury i zawodząca sztuczna inteligencja, ale to naprawdę drobnostki, z którymi da się żyć.
Podsumowując, gdy do względnie prostej, ale dającej masę frajdy sieczki dorzuci się specyficzny klimat, efekt jest łatwy do przewidzenia. Oczywiście, trzeba lubić taką odmóżdżającą jazdę bez trzymanki, bez górnolotnych treści i innowacyjności na każdym kroku. Wtedy w świecie Wolfenstein: The New Order można miło spędzić trochę czasu. Kto jednak liczył na powiew świeżości... Cóż, nie tym razem. Tak czy inaczej, zachęcam, by wcielić się w postać Blazkowicza, bo pomimo upływu lat chłop się nie starzeje. Pokazuje, jak się obchodzić z kobietami, nazistami i przerośniętymi pukawkami, a The New Order to gwarancja przedniej komputerowej zabawy w tradycyjnym stylu, zaręczam.
Do testów dostarczył: Cenega
Cena w dniu publikacji (z VAT): ok. 120 zł