Targi CES odbyły się po raz 49. Z roku na rok impreza staje się coraz większa, a w tym roku osiągnęła rekordowe rozmiary – ponad 220 tys. metrów kwadratowych (czyli 22 hektary) czystej powierzchni wystawienniczej, zagospodarowanej przez blisko 4 tysiące wystawców z całego świata. Targi odwiedziła także rekordowa liczba osób - przeszło 170 tysięcy.
Prezentowane produkty i technologie pokazują kierunki, w których zmierza obecna, szeroko pojęta elektronika konsumencka. Dało się zauważyć kilka mega-trendów, które my, jaki fani nowych technologii, powinniśmy mieć na oku.
Wirtualna rzeczywistość (Virtual Reality)
Wirtualna rzeczywistość, obok dronów (o nich za chwilę), to największy hit CES 2016. Okulary i hełmy VR można było spotkać dosłownie wszędzie. W końcu technologia stała się dostatecznie zaawansowana i na tyle przystępna cenowo, że nadszedł czas, by zawitała pod nasze strzechy.
Sam jestem fanem technologii VR odkąd pamiętam. Wszystko zaczęło się chyba od filmu Kosiarz umysłów, który do kin wszedł zanim większość czytelników PCLab.pl była jeszcze na świecie ;-) Sam w dniu premiery miałem kilkanaście lat i film oglądałem z wypiekami na twarzy.
Pierwszy hełm wirtualnej rzeczywistości, Forte VFX1 dostałem do testów kilka lat później, już jako dziennikarz magazynu Gambler. Wówczas był to sprzęt nieosiągalny finansowo dla typowego gracza komputerowego, kosztujący więcej niż dobrze wyposażony komputer. Parametry zapewne Was przerażą – rozdzielczość wyświetlacza 263 na 230 pikseli na każde oko i obsługa raptem… 10 gier (m.in. Quake, Descent, Heretic, Doom). Chociaż hełm umożliwiał rozglądanie się po wirtualnych światach, to niska rozdzielczość obrazu i duże opóźnienia powodowały, że większość osób dostawała mdłości już po kilku minutach używania. Ale efekt „WOW” był już wtedy potężny.
Potem przez wiele lat niewiele się działo w rozwoju VR, aż do momentu, gdy powstał hełm Oculus Rift (w 2013 roku). I to był chyba moment przełomowy dla tej technologii. Firma Oculus została przejęta przez Marka Zuckerberga za 2 miliardy dolarów, co chyba pokazuje, jak duży potencjał widzi on w VR.
Oculus Rift przez ostatnie dwa lata miał wciąż postać wersji „developerskiej”, czyli twórcy wciąż nad hełmem pracowali, w kolejnych iteracjach poprawiali jego specyfikację, w dodatku sprzęt dostępny był przede wszystkim dla producentów oprogramowania – by ci mogli już zacząć tworzyć aplikacje wirtualnej rzeczywistości. Dopiero w tym roku ogłoszono, że projekt został doprowadzony do wersji finalnej, a Oculus od kilku dni przyjmuje zamówienia na hełm od każdego zainteresowanego. Cena jest niestety dość wysoka – 600 dolarów (2,5 tys. złotych).
Podobne rozwiązania zaprezentowały z kolei dwie inne firmy – HTC oraz Sony. HTC stworzył genialny hełm Vive, który nie tylko umożliwia rozglądanie się w wirtualnym świecie, ale także… fizyczne przemieszczanie się po nim. Potrzebne jest tylko pomieszczenie o rozmiarach ok. 4 na 4 metry, pozbawione stołków i stolików, o które można się przewrócić. HTC Vive wymaga niestety mocnego komputera, ale jak wiemy, już niedługo do VR wystarczający będzie zupełnie typowy pecet ze średniej półki.
Analogiczne rozwiązanie (pozwalające się przemieszczać, a nie tylko rozglądać) niedługo do sprzedaży wprowadzi Sony – hełm PlayStation VR (zwany wcześniej pod nazwą Project Morpheus), który współpracuje z konsolą PlayStation 4.
Testowałem oba rozwiązania (HTC Vive i PlayStation VR) i moim zdaniem są genialne. Każdy, kto jeszcze nie miał z wirtualną rzeczywistością do czynienia, musi koniecznie spróbować. To coś, czego nie da się opisać słowami.
Natomiast to nie Oculus Rift, HTC Vive czy Sony PlayStation VR wprowadzają teraz wirtualną rzeczywistość pod strzechy. Trafia ona do nas dzięki… smartfonom. Otóż okazuje się, że wystarczy umieścić smartfon w kawałku obudowy z dwoma soczewkami, przyłożyć tak powstałe „okulary” do oczu i voilà! Hełm wirtualnej rzeczywistości (chociaż „hełm” to górnolotne określenie), który nie ma własnych wyświetlaczy, ale ich rolę pełni smartfon, pokazał jako pierwszy Google. Twór ten wykonano z kawałka kartonu – stąd nazwa „Cardboard” – i wyceniono na kilkanaście dolarów. Co więcej, Google udostępnił pełny plan w pliku PDF, jak taki „hełm” wykonać samodzielnie.
Ponieważ nowoczesne smartfony są dostatecznie szybkie, by w czasie rzeczywistym renderować całkiem zaawansowaną grafikę 3D, w dodatku wyposażone są w szereg czujników wykrywających ruch telefonu (żyroskopy, akcelerometry), więc smartfon pełni rolę nie tylko samego wyświetlacza, ale też jednostki obliczeniowej. Oczywiście grafika nie dorównuje „stacjonarnym” komputerom czy konsolom do gier, ale i tak jest zaskakująco dobra.
Obecnie kartonowe okulary VR dostępne są na Allegro już za kilkanaście złotych. Po wirtualną rzeczywistość może sięgnąć każdy.
Przełomowym produktem okazał się za to hełm Samsung Gear VR, stworzony pierwotnie z myślą o telefonach Samsung Galaxy Note 4. Zasadniczo to bardziej zaawansowana, plastikowa wersja cardboardu. Gear VR ma dodatkowo własny zestaw żyroskopów, co dodatkowo poprawia precyzję rozpoznawania ruchów głowy, a także płytkę dotykową z boku, umożliwiającą sterowanie interfejsem telefonu (działa analogicznie jak gładzik w laptopie). Hełm oczywiście jest droższy – kosztuje obecnie ok. 300 złotych, ale zdecydowanie wart swojej ceny.
Trochę się rozpisałem, ale ten wstęp był konieczny, by opisać, co się działo na CES. Na targach wręcz trudno było znaleźć stoisko... na którym nie byłyby prezentowane okulary VR. Większość rozwiązań opierano jednak o hełmy dwóch typów – albo był to Oculus Rift, albo właśnie Gear VR.
Wiele firm prezentowało własne hełmy, albo podłączane do komputera, albo dostarczane wraz z zewnętrznym odtwarzaczem multimediów. Nie wszystkie tego typu rozwiązania pozwalały przenieść się w wirtualną rzeczywistość, część służyła tylko do oglądania filmów, i to w dwóch wymiarach. Takie hełmy czasem określane są też mianem HMD - Head Mounted Display (w wolnym tłumaczeniu "monitor zakładany na głowę").
Dzięki platformie Virtuix Omni gracz może przemieszczać się po wirtualnych światach w intuicyjny i naturalny sposób - na nogach :)
Rzeczywistość rozszerzona (Augmented Reality)
Obok hełmów VR na CES drugie skrzypce grały okulary AR – rzeczywistości rozszerzonej. Od hełmów VR różnią się tym, że nie izolują użytkownika od świata zewnętrznego. Wręcz przeciwnie, po założeniu okularów cały czas widzimy nasze otoczenie, ale na wyświetlaczach przed naszymi oczyma prezentowane są różne informacje, najczęściej korespondujące z obrazem, który widzimy „w realu”.
Takie okulary albo mają wbudowane przezroczyste ekraniki, przez które widzimy to, co dzieje się w tle, albo mają wbudowane kamery, filmują obraz przed użytkownikiem, a następnie na wyświetlaczach w hełmie pokazują mu to co znajduje się przed nim - z dodatkowo nałożonym obrazem wygenerowanym komputerowo.
Wydaje się, że producenci rozwiązań augmented reality widzą je raczej w zastosowaniach biznesowych niż konsumenckich. Okulary pozwalają na przykład meblować mieszkanie – wchodzimy do pustego mieszkania i komputer podsuwa nam różne propozycje mebli, które widzimy przez okulary tak jakby naprawdę były ustawione w poszczególnych pomieszczeniach. Albo mechanik samochodowy podczas naprawy auta na bieżąco otrzymuje informacje na temat naprawianych elementów czy instrukcje, które śrubki odkręcać w jakiej kolejności.
Okulary Microsoft HoloLens to także okulary rzeczywistości rozszerzonej, chociaż nie znalazłem stoiska, na którym można by ten sprzęt wypróbować.
Wideo 360 stopni
Pierwsze filmy 360 stopni pojawiły się na YouTube roku temu, a pół roku temu także Facebook wprowadził mechanizm umożliwiający wyświetlanie wideo 360. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą (a jak się przekonałem robiąc małą „uliczną” ankietę, jeszcze mnóstwo osób nie wie): wideo 360 to taki film, na którym sfilmowany jest nie tylko fragment świata, który potem widzimy „zamknięty” na ekranie telewizora (czy ekranie kinowym). To film, w którym sfilmowano wszystko dookoła kamery – to co znajduje się z przodu, z boków z tyłu, a nawet góry i dołu.
Jak oglądać taki film, zapytacie? Sposoby są dwa: pierwszy i optymalny to okulary lub hełm VR. Oglądamy film i po prostu rozglądamy się dookoła, zupełnie jak w rzeczywistości. Wrażenia są takie, jakbyśmy grali w grę komputerową, tylko że oglądamy ruchomy film.
Gdy nie mamy okularów VR, też mamy możliwość oglądania filmów 360 stopni. Najlepiej robić to na smartfonie lub tablecie. Uruchamiamy film, po czym unosimy smartfon w górę i przemieszczamy go fizycznie w przestrzeni. W ten sposób też możemy się „rozglądać” w sfilmowanym świecie, a smartfon jest jakby okienkiem do tego świata.
Gdy już wszystkie metody zawiodą, zawsze można też wideo 360 oglądać na ekranie peceta. Obraz „chwytamy” i przesuwamy kursorem myszy – tak jak przesuwamy mapy w przeglądarce. To mało wygodne i mało intuicyjne rozwiązanie, więc mimo wszystko zalecam kupno okularów/hełmu VR (kartonowy „cardboard” to koszt kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu złotych).
Przykładowe wideo 360 stopni zamieszczam poniżej. Aby je obejrzeć, musicie przejść na stronę YouTube i najlepiej wyświetlić film w trybie pełnoekranowym.
Moje przejście po ekspozycji CES Unveiled (koniecznie rozglądajcie się oglądając te filmy!):
Gala plebiscytu Tech Awards 2015:
Aby nagrywać wideo 360 stopni, potrzebny jest specjalny sprzęt. Zwyczajny smartfon tego nie potrafi, bo jego aparat ma po prostu za wąski kąt widzenia. Dlatego mnóstwo wystawców na CES zaprezentowało specjalne kamery do filmowania w 360 stopniach.
Rozwiązań jest kilka. Najprostsze to dedykowane kamery wyposażone w dwa, trzy lub więcej szerokokątnych obiektywów (najczęściej typu „rybie oko” o kącie widzenia na poziomie 180 stopni, a nawet więcej!). Kamera rejestruje obraz z kilku obiektywów jednocześnie, a następnie „składa” z kilku filmów jedno wideo sferyczne.
Na rynku od kilku miesięcy dostępna jest już kamera Ricoh Theta S z dwoma obiektywami, ale na CES wielu producentów pokazało własne rozwiązania.
Mnie najbardziej spodobały się kamery… z jednym obiektywem, skierowanym ku górze. Chociaż producenci takie kamery też nazywają „kamerami 360”, to sprzęt ten nie jest idealny – filmuje obraz co prawda w dookoła w poziomie, a także ku górze (lub ku dołowi, jeśli kamerę przekręcimy obiektem do dołu), ale nie rejestruje tego, co dzieje się pod kamerą. Mimo wszystko rozwiązanie to będzie wystarczające do większości zastosowań. Najbardziej spodobała mi się kamera 360 Fly, która może być też stosowana jako kamera akcji – przyczepiona np. do kasku motocyklowego czy rowerowego. W ten sposób kamery akcji wchodzą na zupełnie nowy poziom – GoPro Hero i Sony Action Cam mogą się schować ;-)
Co więcej, na stoisku 360 Fly zaprezentowano kaski motocyklowe Bell, które mają tę kamerę fabrycznie wbudowaną. Nie trzeba jej przyklejać do kasku, nie sterczy w dziwny sposób, nie przeszkadza i nie powoduje, że przechodnie śmieją się z motocyklisty na ulicy.
Także Kodak pokazał kamerę 360 stopni z jednym obiektywem, ale producent nie pomyślał o zastosowaniu jej jako kamera akcji. Raczej jako alternatywa dla tradycyjnej kamery.
Innym sposobem rejestrowania filmów 360 stopni jest użycie… kilku kamer GoPro Hero. Wystarczy tylko zamontować je w specjalnych uchwytach. Sam zresztą używałem takiego zestawu do rejestrowania własnego wideo 360 stopni na CES (swoją drogą – jesteśmy pierwszą redakcją w Polsce, która nagrywa dla Was wideo 360 stopni!). Używany przez mnie zestaw składał się z dwóch kamer GoPro umieszczonych plecami do siebie, w których dodatkowo wymieniono obiektywy na ultra szerokokątne (kąt widzenia 190 stopni). Użyty przeze mnie zestaw wygląda tak:
Podziękowania dla firmy Pano360 za wypożyczenie powyższego sprzętu oraz pomoc w montażu materiałów 360 :)
Konfiguracja składająca się z dwóch kamer to zestaw "na początek", bo zestaw można rozbudowywać o kolejne kamery GoPro - trzy lub więcej nagrywające jednocześnie. Gdybym użył sześciu kamer, mógłbym nie tylko rejestrować wideo 360 stopni, ale jeszcze w 3D. Cóż – następnym razem postaram się nagrać dla Was właśnie takie wideo z targów :)
Drony
Drony – to mega hit CES 2016. Jedna z największych hal kompleksu Las Vegas Convention Center, hala południowa (South Hall) była wypełniona dronami dosłownie po brzegi! Po hali tej chodziłem przez pół dnia i stoiska producentów dronów były dosłownie wszędzie. Gdzieniegdzie można było wśród tych stoisk znaleźć producentów hełmów czy rozwiązań VR :-)
Drony to z definicji bezzałogowe statki powietrzne, najczęściej mające postać kwadrokopterów (z czterema wirnikami), chociaż fantazja producentów dronów nie zna praktycznie granic. Te gadżety mają nie tylko przeróżne kształty, ale i rozmiary. Najmniejsze mieszczą się na dłoni, największe mają rozmiar niewielkiego samolotu pasażerskiego. Największy dron prezentowany na CES gabarytami był zbliżony do małego samochodu osobowego, ale o nim za chwilę.
Do czego służą? Wydawać by się mogło, że to tylko zdalnie sterowane zabawki. Nic bardziej mylnego, zastosowań dronów jest mnóstwo. Podstawowe i chyba najważniejsze to wideofilmowanie. Kamera podczepiona pod dronem (lub nawet wbudowana w jego obudowę) umożliwia filmowanie z wysokości. Możemy nie tylko nagrać swój dom z lotu ptaka, ale np. sfilmować samych siebie (lub przynajmniej zrobić sobie selfie). Niektóre drony potrafią podążać za swoim właścicielem, więc możemy sfilmować z powietrza samych siebie, jak zjeżdżamy ze stoku na nartach czy jedziemy na rowerze.
Dronami sterujemy przy pomocy dedykowanego kontrolera lub po prostu z poziomu smartfona.
Co więcej, wśród akcesoriów dla drona są… okulary VR, na które dron na żywo przekazuje obraz z wbudowanej kamery. Zakładamy hełm na głowę i czujemy się, jakbyśmy to my latali w przestworzach. Pasjonaci dronów, którzy do perfekcji opanowali latanie nimi, zaczynają już organizować spektakularne wyścigi dronów. Obejrzyjcie na przykład to wideo!
Jeden z wystawców, firma Tovsto, pokazała nawet specjalny, wyczynowy dron do takiej zabawy, do którego jako opcję dokupić można dedykowany hełm VR.
Producenci tworzą drony także dla początkujących użytkowników. To najczęściej malutkie zabawki, niewiele większe od pudełka papierosów, kosztujące też niewiele (do 100 złotych). Niektóre mają nawet wbudowane kamery!
Ale drony stosowane są też w zastosowaniach profesjonalnych. Są coraz większe, mają coraz większy udźwig i potrafią unieść w górę profesjonalny sprzęt fotograficzny lub filmowy. Coraz częściej stosowane są do filmowania z powietrza zamiast używanych do tego celu wcześniej, kosztownych śmigłowców („Błękitny 24” wkrótce przejdzie na emeryturę ;-)
Eksperymentuje się też z zastosowaniem dronów do przenoszenia paczek. Dron zamiast kuriera? Tak, to już nie fikcja, Amazon przecież taki pomysł zaprezentował już z rok temu. I wydaje się, że jest coraz bliższy realizacji w rzeczywistości.
Ale zdecydowanie największym hitem wśród dronów zaprezentowanych na CES był EHang 184. To w zasadzie nie dron, bo... mogą nim latać ludzie. A obecność operatora w kabinie trochę się gryzie z definicją „bezzałogowego statku powietrznego”. Wygląda jednak jak przerośnięty dron i nawet sam producent w przesłanej do mnie informacji prasowej używa określenia "dron autonomiczny". EHang 184 jest w stanie unieść człowieka ważącego do 100 kg. Jak wszystkie inne, zdalnie sterowane drony, ten też ma elektryczne silniki. Potrafi wznieść się na wysokość 500 metrów i latać przez nawet 23 minuty, co wystarczy na pokonanie odległości 15-20 km. Aby naładować akumulatory drona do pełna, wystarczą dwie godziny. Cena? Przedstawiciele firmy powiedzieli mi, że jeszcze nie jest finalnie ustalona, ale wyniesie najprawdopodobniej około 200-250 tysięcy dolarów, czyli jakiś milion złotych...
To jednak moim zdaniem całkowita rewolucja w transporcie. Wyobraźmy sobie, że mamy takiego drona (tfu! prywatny mini-śmigłowiec) i latamy nim do pracy czy szkoły. Jest na tyle mały, że można go „zaparkować” praktycznie na miejscu dla samochodu osobowego (no, może dwóch). Doleci wszędzie, nawet tam, gdzie nie ma dróg. Czas dotarcia do pracy będzie zawsze taki sam, bo zniknie problem korków!
Oczywiście to dopiero pierwsza przymiarka do transportu ludzi przy pomocy małego "statku latającego" (staram się unikać określenia dron, jak mogę ;-)). W przyszłości będzie trzeba pokonać wiele problemów. Najważniejsza oczywiście jest kwestia bezpieczeństwa, bo upadek z wysokości kilkuset metrów skończy się śmiertelnie. Drugi problem to wymagane uprawnienia dla operatora tego śmigłowca. Czy powinien zdać specjalne egzaminy? Czy powinien mieć skończyć kurs dla pilota, czy wystarczy „prawo jazdy”? ;-)
Gdy więcej osób kupi takie śmigłowce i wszyscy ruszą nimi w przestworza, będą się przecież zderzać w powietrzu. Tu też potrzebne są odpowiednie regulacje.
A co jeśli każdy będzie miał takiego kwadrokoptera i po takiej Warszawie przemieszczać się będzie ich milion czy dwa miliony ? W takiej sytuacji trajektorią ich lotu powinny sterować już komputery, nie ludzie.
Wybaczcie, trochę się rozmarzyłem, ale EHang 184 to namacalny dowód, że powietrzny transport osobisty, jaki do tej pory widzieliśmy tylko w filmach science fiction (Piąty element, Raport mniejszości) nie jest już fikcją, ale rzeczywistością.
EHang 184 do sprzedaży ma trafić jeszcze pod koniec tego roku, więc ci z Was, którzy do tej pory planowali wydanie bańki na jakieś szpanerskie Ferrari, być może zmienią swoje plany i kupią coś jeszcze bardziej szalonego ;-)
Samochody autonomiczne
Hala północna (North Hall, Las Vegas Convention Center) poświęcona była samochodom i technologiom stosowanym w motoryzacji. I tu widać kolejny mega trend – samochody autonomiczne, czyli takie, które same jeżdżą – nie jest im potrzebny „żywy” kierowca.
O samochodach samojeżdżących słyszy się już od kilku lat, głównie za sprawą projektu Google. Jednak w ostatnich miesiącach pracami nad takimi pojazdami (a nawet już konkretnymi realizacjami) chwalą się inni producenci - Volvo, Lexus, Mercedes, Audi, Tesla i inni. Mają oni już działające, samojeżdżące samochody, niektórzy jeszcze w postaci prototypów, ale na przykład Tesla niedawno udostępniła aktualizację dla posiadaczy nowszych wersji modelu S, która czyni ten pojazd częściowo autonomicznym.
Hala północna targów CES zdominowana została właśnie przez auta autonomiczne. Takie auta pokazali na swoim stoisku Mercedes, Audi, Volskwagen czy Toyota.
Najwięcej zamieszania zrobił z kolei zupełnie nowy producent Faraday Future, którego koncepcyjny pojazd FFZERO1 Concept, przypomina auto Batmana.
Samochody autonomiczne nie są już tylko eksperymentami prowadzonymi na zamkniętych torach testowych. One już jeżdżą po ulicach Stanów Zjednoczonych. Trwają teraz konsultacje mające na celu zmianę prawa o ruchu drogowym, tak by dostosować je do aut autonomicznych. Lada moment trafią one do sprzedaży. W 2020 roku będziemy mogli już wejść do salonu i wyjechać z niego autem autonomicznym. W 2030 ich sprzedaż prognozowana jest na poziomie miliona sztuk!
Transport osobisty
Oprócz samochodów na wielu stoiskach można było zobaczyć najprzeróżniejsze pomysły producentów na tzw. transport osobisty – czyli jednoosobowe, najczęściej bardzo kompaktowe (gabarytowo) pojazdy, które rozwiązują w mieście tzw. problem ostatniej mili. Aby dostać się do punktu docelowego naszej podróży w mieście, często tę wspomnianą „milę” (którą, po naszemu, możemy rozumieć jako odcinek o długości od kilkuset metrów do 1,5-2 km), musimy pokonać na piechotę. Albo dlatego, że nie udało nam się znaleźć miejsca parkingowego w dostatecznie małej odległości, albo budynek, do którego się udajemy, znajduje się w strefie zamkniętej dla ruchu prywatnych pojazdów (przykładem niech będzie ulica Nowy Świat w Warszawie), albo przystanek autobusowy/tramwajowy/metra znajduje się w odległości tych kilkuset metrów czy kilometra.
Producenci elektroniki konsumenckiej, ale także samochodów, kombinują więc nad małymi pojazdami, które można zabrać ze sobą i które umożliwią przejechanie tego kilometra.
Niewątpliwie jednym z hitów są elektryczne deskorolki, zwane po angielsku „smart balancing scooter” – w USA mówi się na nie „hoverboard”. Przykłady takich rozwiązań sprzedawanych w Polsce to YESdzik, Goclever City Board czy Manta Smart Balancing Board. Elektryczne deski w różnych odmianach widziałem na CES na przynajmniej kilkudziesięciu różnych stoiskach.
Elektryczne deskorolki są już w Stanach zresztą na tyle powszechne, że część odwiedzających targi CES poruszała się na nich po halach. Popularnym widokiem byli też ludzie jeżdżący na tych pojazdach po ulicach (a w zasadzie chodnikach) Las Vegas.
Ale oprócz desek producenci prezentowali także elektryczne hulajnogi czy także elektryczne rowery – albo przypominające tradycyjny rower, albo jego miniaturową wersję, będącą czymś w rodzaju skrzyżowania roweru i hulajnogi.
Sensory, czujniki
Dużą zmianą, która właśnie następuje w technologiach, jest integrowanie w sprzęcie elektronicznym różnego rodzaju czujników i sensorów – czujniki światła, żyroskopy, mierniki ciśnienia, akcelerometry, mierniki hałasu czy temperatury. Do tej pory takie sensory montowane były głównie w sprzęcie droższym, przede wszystkim w smartfonach. To w nich sensory pojawiły się właśnie na większą skalę. Przykładami urządzeń z sensorami są Microsoft Kinect czy kontroler do konsoli Nintendo Wii.
Obecnie koszt pojedynczego, przeciętnego czujnika to już groszowa sprawa (dosłownie – koszt wyprodukowania przeciętnego sensora to kilkanaście centów amerykańskich, czyli kilkadziesiąt groszy). Tak niski koszt sensorów doprowadził do tego, że producenci umieszczają je dosłownie wszędzie gdzie się da, nawet nie zawsze zastanawiając się, czy w tym konkretnym produkcie sensory są w ogóle potrzebne. Na 20 tys. produktów, które zaprezentowano na CES, aż 15 tys. wyposażonych było w sensory.
W praktyce jest tak, że często zdarza się, iż faktycznie nie wiadomo (nie wie tego nawet sam producent), do czego wykorzystać sensory w konkretnym urządzeniu. Czy to źle? Wręcz przeciwnie. Okazuje się, że to często użytkownicy produktów sami wymyślają konkretne zastosowania, które nawet samemu producentowi nie przyszły do głowy. W ten sposób rodzą się zupełnie nowe kategorie produktów.
Dom inteligentny (Smart Home)
Dom inteligentny, nazywany na CES „Smart Home” lub „eHome” to kolejny duży trend. Technologia domów inteligentnych istnieje już od wielu lat, ale do tej pory była dobrem luksusowym, wymagającym bardzo dużych nakładów finansowych (średnio koszt przystosowania budynku to ok. 100 tys. złotych) oraz dużych modyfikacji infrastruktury (okablowanie, kontrolery).
Dziś prosta implementacja domu inteligentnego wymaga nakładów na poziomie najwyżej kilkuset złotych, a zaawansowane systemy można skonfigurować za kilka tysięcy złotych.
Największym kosztem jest centralka, czyli moduł zarządzania wszystkimi elementami domu inteligentnego. Koszt takiej centralki to przeciętnie od nawet mniej niż tysiąc złotych do niewiele ponad 2 tysiące. Do tego należy dokupić sensory czy kontrolery – przeciętnie 150-200 złotych za sztukę.
Podstawowy zestaw może więc obejmować prostą centralkę za mniej niż tysiąc złotych i pojedynczy kontroler/sensor.
Na CES prezentowano także sterowne smartfonem zestawy oświetlenia, podobne do Philips Hue. Żarówka (z tradycyjnym gwintem E14 lub E27), wykonana oczywiście w technologii LED (najczęściej z trzykolorowymi diodami, pozwalającymi uzyskać praktycznie dowolny kolor świecenia) komunikuje się ze specjalnym „mostkiem” bezprzewodowo (np. przez WiFi lub Bluetooth). Mostek z kolei wpięty jest do sieci lokalnej LAN. Z poziomu smartfona możemy potem włączać i wyłączać światło, zmieniać kolor świecenia czy jego intensywność, programować sloty czasowe, kiedy żarówka ma świecić (np. można ustawić sobie „budzik” świetlny – o godzinie szóstej rano automatycznie zapala się światło), a nawet sceny – wtedy kilka żarówek w pomieszczeniu zapala się jednocześnie i świeci w tym samym kolorze – zimnym białym rano, na pobudkę, i ciepłym pomarańczowym wieczorem, by zrelaksować domowników.
Tego typu zestawy produkuje już wspomniany Philips (Hue) czy Osram (Lightify), ale na CES kilka kolejnych firm prezentowało inteligentne żarówki. Zestawy obejmowały też kontrolery rolet, klimatyzacji, a także np. zamki do drzwi.
Jedną z firm, która od kilku lat produkuje zestawy Smart Home, i miała też swoje stoisko na CES, jest polska firma Fibaro.
Drukarki 3D
Sektorem, który rośnie obecnie w bardzo dużym tempie, jest rynek drukarek 3D. Chociaż sprzedaż jednostkowa w porównaniu do takich np. smartfonów to wciąż kropla w morzu (rocznie sprzedaje się około 200 tys. drukarek 3D), to liczba produktów tego typu, która trafia na rynek, co roku zwiększa się o kilkadziesiąt procent.
Na CES wielu producentów prezentowało swoje drukarki 3D, chociaż tu nie widziałem akurat żadnej, która jakoś szczególnie by mnie zaskoczyła.
Chyba bardziej interesujące są za to technologie skanowania 3D, dzięki którym rzeczywiste obiekty możemy przenieść najpierw do pamięci komputera (w trójwymiarze), by potem je... na przykład wydrukować na drukarce 3D.
Internet rzeczy (Internet of Things)
Idea urządzeń połączonych, sterowanych przez internet, nie jest nowa, ale też była szczególnie widoczna na na CES. Wielu producentów prezentowało najprzeróżniejsze produkty internetu rzeczy (IoT – Internet of Things), w tym lodówki, które mają wbudowane kamery prezentujące jej wnętrze (możemy np. będąc jeszcze w pracy sprawdzić, czy mamy w stojącej w domu lodówce jajka – jeśli ich nie ma, możemy albo je zakupić w drodze powrotnej do domu, albo… zamówić w sklepie internetowym z żywością).
Elektronika sportowa (Fitness trackers)
Oddzielną, bardzo popularną na CES kategorią była szeroko rozumiana elektronika wspomagająca uprawianie sportu. Najczęściej w postaci mierników badających nasze postępy, tzw. fitness trackers. Urządzenia te najczęściej mają postać smartwatchy czy smartbandów wyposażonych w stosowne mierniki (np. pulsometry). Ale prezentowano też np. elektroniczne wagi, albo np. specjalne czujniki, które można zamontować w akcesoriach sportowych (rakieta tenisowa, kij do golfa, kij bejsbolowy itp.), które monitorują to, jak się poruszamy i czy wykonujemy prawidłowe ruchy np. serwując czy odbijając piłkę.
Niewątpliwym hitem były buty Zhortech Digitsole, które nie tylko mierzyły kroki i liczbę spalanych kalorii, ale były podgrzewane i potrafiły się same wiązać. Były dodatkowo wyposażone w moduł łączności Bluetooth, dzięki któremu mogły na bieżąco przesyłać dane do smartfonu. Dodatkowymi "gadżetami" było wbudowane oświetlenie przed stopami użytkownika czy indukcyjne ładowanie wbudowanych akumulatorów. To jest dopiero gadżet, nieprawdaż? :)
Roboty
Przemierzając hale targowe często natrafiałem też na różnego rodzaju roboty. A że było ich naprawdę dużo, postanowiłem, że też zaliczę je do trendów CES 2016.
Największą furorę wśród zwiedzających zrobił niewątpliwie miniaturowy robocik BB8 od firmy Sphere, wykonany na licencji Star Wars (pojawił się w najnowszej części Gwiezdnych Wojen: Przebudzenie mocy). Robocik nie tylko był sterowany smartfonem, ale... także "mocą". Wystarczyło tylko założyć na rękę specjalną opaskę, by BB8 reagował na gesty dłoni. Machnięcie ręką od siebie powodowało, że jechał do przodu. Machnięcie do siebie przywoływało robocika do nas. A pokazanie gestu "stop" powodowało, że się zatrzymywał. Totalnie nic praktycznego, ale BB8 jest tak słodki (głownie na filmie ;-)), że na stoisku firmy Sphere gromadziły się prawdziwe tłumy :-)
Inni producenci prezentowali też mniej lub bardziej praktyczne roboty. Niektóre budziły prawdziwe przerażenie, na myśl, że tego typu "pająki" pojawią się za kilkadziesiąt lat i będą chodzić po mieście i zabijać ludzi ;-)
Podsumowanie
Targi takie jak CES, IFA, MWC czy niegdyś CeBIT i Computex to niewątpliwie okazja do zobaczenia, co producenci komputerów lub – szerzej – elektroniki konsumenckiej szykują dla nas na najbliższe lata. Dlatego produkty, które prezentowane były na CES 2016 należy brać bardzo poważnie. Największe i najpopularniejsze grupy produktów, czyli wirtualna rzeczywistość (i powiązane z nią wideo 360 stopni), rozszerzona rzeczywistość, a także drony, zdają się być najgorętszym trendem tego roku - przynajmniej z punktu widzenia producentów, bo czy konsumenci rzucą się na te produkty, tego jeszcze nie wiadomo.
Cieszy także kierunek rozwoju samochodów. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie bardzo atrakcyjna jest wizja tego, że wsiadam do auta, wydaję polecenie „jedziemy do biura” i samochód sam dowozi mnie na miejsce, podczas gdy ja czytam sobie gazetę czy przeglądam wiadomości na smartfonie ;-) I nie jest to już science fiction – takie samochody już są i jeżdżą po publicznych drogach Stanów Zjednoczonych, Szwecji czy Japonii. Już naprawdę niewiele czasu nas dzieli od momentu, gdy każdy będzie mógł sobie taki samochód kupić w salonie.
Zapewne zauważyliście, że w tym tekście praktycznie ani razu nie wspomniałem o tradycyjnych komputerach, smartfonach, tabletach i telewizorach. Czemu tak? Otóż te kategorie były prawie... nieobecne na CES. Oczywiście nowe telewizory czy tablety prezentowali tuzowie rynku, jak Samsung, LG, TCL czy Haier, ale... nie było wśród nich żadnego produktu, który zrobiłby na targach furorę.
W smartfonach i tabletach panuje pewnego rodzaju marazm. Producenci na razie nie mają pomysłu, co warto jeszcze dodać do nowych modeli, by zainteresować konsumentów (sama większa wydajność nie jest wystarczającym czynnikiem). Na razie jedyne, czym starają się wyróżnić swój sprzęt na rynku… to design. Nowe modele są cieńsze i piękniejsze (a przy okazji też troszkę szybsze).
W telewizorach cieszy fakt, że coraz więcej producentów przesiada się na OLED, ale… nie jest to już nowa technologia. Szkoda, że Samsung na razie zawiesił produkcję swoich telewizorów – po pierwszej prezentacji OLED-ów Samsunga na CES 2012 zbierałem szczękę z podłogi. Coraz powszechniejszy w telewizorach jest za to tryb 8K - na CES pokazywano już wiele telewizorów z tak wysoką rozdzielczością. W końcu 4K trafił już praktycznie pod strzechy...
Czy opisane przeze mnie trendy zmienią rynek technologii i spowodują, że konsumenci ruszą do sklepów po najnowsze gadżety? Niekoniecznie. Tak na pewno chcieliby producenci.
Nie każdy użytkownik jest jednak przekonany do takich technologii jak np. wirtualna rzeczywistość (nawet mamy kilku sceptyków w naszej redakcji). Ważne jest jednak, że producenci kombinują i urozmaicają gamę oferowanych sprzętów. Dla nas, fanów nowych technologii – na pewno ten rok będzie bardzo ciekawy.